Strona:Karol May - Pantera Południa.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Tak — potwierdził Niedźwiedzie Serce. — Zdaje mi się, że boczna dolina jest obsadzona.
— Przygotowują na ścigających zasadzkę.
Obydwaj Indjanie czekali; nieznany im człowiek wszedł na przeciwległe wzgórze, stanął na szczycie i wypatrywał czegoś od wschodu. Po kilku minutach rzekł Bawole Czoło:
— Uff, zbliżają się!
— Trzej jeźdźcy — skinął Niedźwiedzie Serce.
Istotnie ujrzeli trzy odległe punkty; były tak małe, że mogły je dojrzeć tylko dwie pary takich oczu, jakiemi rozporządzali nasi Indjanie. Meksykanin, stojący po drugiej stronie przełęczy, nie zauważył ich jeszcze.
— Czyżby ci trzej ludzie wyprawili się w pościg?
— Nie — odparł Bawole Czoło. — Przecież piętnastu wojowników nie uciekałoby przed trzema.
— Dlaczegóż nie? O ile tamci trzej są waleczni. Zresztą może to przednia straż większego oddziału.
— Trzeba poczekać.
Obserwowali w dalszym ciągu z wielką uwagą człowieka, stojącego na górze. Wydał teraz jakiś okrzyk i zszedł nadół w największym pośpiechu. Widocznie i on zauważył zbliżającą się trójkę.
— Zawiadamia tych, którzy się schowali, rzekł Niedźwiedzie Serce.
Tak było istotnie. Nieznajomy, zaledwie zniknął w dolinie, wychylił się z niej po chwili w towarzystwie dwóch innych; teraz wszyscy ukryli się za skałą, która zagarniała całą szerokość przełęczy.
— Pozabijają ścigających — rzekł Niedźwiedzie Serce.

67