Strona:Karol May - Pantera Południa.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rzucało blask na prerję, gdzie od czasu do czasu pokazywały się tchórzliwe wilki, zwabione zapachem i wyziewami przelanej krwi bawolej.
Brakowało przy uczcie jednego Indjanina: syn Latającego Konia. Wszyscy wiedzieli o tem, ale nikt nie mówił ani słowa. Ucztę przygotowano w niezamąconej ciszy, jak wszystkie spotkania towarzyskie i rozrywki Indjan, które rozpoczynają się zawsze od uporczywego milczenia. Dopiero wtedy, gdy mięso już gotowe, wódz najwyższy ma prawo do otwarcia ust.
Nagle oczy wszystkich skierowały się na niezwykłą, okropną postać, która zbliżała się powoli. Był to nasz młody Apacz. Zdjął niedźwiedziowi skórę, zostawiając na niej łeb. Łeb ten włożył teraz na głowę, a skóra spowijała go, jak szeroki, olbrzymi płaszcz. Niedźwiedź był tak wysoki, iż skóra tworzyła tren długości pół metra.
Apacz zatrzymał się przy ognisku wodzów. Zdziwił się, ujrzawszy wśród nich swego wybawcę, i, nie zdradzając się ani słowem, złożył obydwie łapy niedźwiedzia, które trzymał w ręku, przed Bawolem Czołem. Był to hołd pełen szacunku i dla otoczenia niespodziany. Domyślili się wojownicy, że Bawole Czoło ma jakiś związek z pokonaniem niedźwiedzia, nikt jednak, nawet Latający Koń, nie rzekł ani słowa. Widać było tylko, że oczy starego promienieją radością, iż syn jego najmłodszy położył grizlego, który jest postrachem prerji.
Nareszcie, gdy tłuszcz już tylko od czasu do czasu kapał w ognisko, a kawały mięsiwa zabarwiły się

56