Strona:Karol May - Pantera Południa.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dźwięki wydobyć potrafiło. Słuchaczy przejął taką grozą, że odwrócili się na chwilę od studni.
— Nie chciał powiedzieć, w jaki sposób można drzwi otworzyć? — zapytał Sternau.
— Nie. Chciał, byśmy zginęli.
— W takim razie to naprawdę jakiś potwór. Jednakże chciałbym z nim pomówić.
Rozwinął lasso, związał je w jedno z lassami Bawolego Czoła i Niedźwiedziego Serca, wziął latarkę i spuścił się nadół.
Na dnie oświetlił latarką leżącego Verdoję. Rozbitek otworzył nabiegłe krwią oczy, wpatrzył się w niego, jakby w upiora, poczem zawołał:
— Psie, czyś to ty naprawdę?
— Tak, to ja, — rzekł Sternau. — Dowiedz się, ty szatanie w ludzkiej skórze, że plany twoje runęły w gruzy. Przybyliśmy, aby uwolnić twych jeńców; drzwi są otwarte na wolność!
— Bądźcie przeklęci!
Verdoja, miotany pasją, chciał się podnieść, ale każdy ruch sprawiał mu takie boleści, że, zamiast słów, wydobył ze siebie jakieś przeraźliwe, nieartykułowane dźwięki.
— Stoisz u progu śmierci — rzekł Sternau. — Zamiast przeklinać, błagaj Boga o litość.
Verdoja chciał podnieść zaciśnięte pięści, lecz nie starczyło mu siły. Zgrzytnął więc zębami jak dziki zwierz i zawołał:
— Precz! Nie pragnę żadnej litości!
Ten okrzyk bezbożny zdusił w piersiach Sternaua ostatnią iskierkę współczucia.

111