Strona:Karol May - Osman Pasza.djvu/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

konany, że ten człowiek jest zupełnie nieszkodliwy!
Halef skupił całą swą uwagę na swym leżącym na ziemi sobowtórze. Stanął nad nim, szeroko rozkroczywszy nogi, i mówił:
— Pozwól, że cię przywitam, kochany przyjacielu! Bardzo cię lubię, chociaż nie powinienem wcale z tobą mówić, gdyż twoja niewdzięczność przysporzyła mi wiele udręki. Wiesz chyba o czem mówię?
Zagadnięty nie odpowiadał i nie poruszał się.
— Milczysz? — Halef nie ustępował. — Sihdi, bądź łaskaw, oświetl mi nadobną jego twarz! Mam ochotę upoić się serdecznym jego uśmiechem.
Gdy zaspokoiłem to żądanie i skierowałem płomień świecy na twarz małego, sam nie zwracając nań zbytniej uwagi, Halef zawołał:
— Co to! Kto go powalił, sihdi?
— Moje uderzenie,
— A więc zabiłeś go! To nie jest twarz omdlałego, lecz trupa!
Obejrzałem człowieka uważniej. Dolna je go szczęka opadła mocno wdół, usta były otwarte, oczy szkliły się sztywno, bez ruchu i życia, w swych orbitach. Potrząsnąłem nim i, gdy to nie dało wyników, zbadałem go dokładnie.
— Czy żyje jeszcze? — zapytał Halef.

79