Strona:Karol May - Osman Pasza.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dziom sefira. Ci właśnie stali na górze, inni niżej, a to, że byli odosobnieni i robotę swą wykonywali w absolutnej ciszy, nie dawało mi materiału do obserwacji. Zwróciłem więc uwagę na drugi oddział, mianowicie, na bandytów.
Tak, byli to bandyci, obok nich bowiem stało i częściowo leżało dwanaście koni oraz sześć jucznych wielbłądów ochmistrza, obecnie już nie objuczonych niczem: ich niedawny ładunek leżał w dwóch kupach przed rycerzami rozboju, którzy brali z jednego poszczególne przedmioty, oglądali je, oceniali, dyskutowali nad ich wartością i, po osiągnięciu częstokroć trudnego porozumienia, rzucali je na drugi. W ten sposób jedna kupa ciągle rosła, a druga malała.
Z tego szacowania i sporów wywnioskowałem, że ten piękny interes był oparty nie na żołdzie, lecz na udziałach. Naliczyłem piętnaście osób, samych Beduinów, oczywiście, ze wpomnianego plemienia Ghasi, ogorzałe, smagłe postacie o ponurem i chciwem spojrzeniu.
Sefir siedział nieopodal. Miał w ręce kiążkę i wpobliżu wielki worek pieniędzy. Zapisywał do książki poszczególne sztuki łupu i uchwaloną dla każdej taksę, poczem wypłacał z worka odpowiednią sumę na ręce jakiegoś siwobrodego człeczyny, który zdawał się być hersztem zbirów. Rozumie się, że temu procederowi, towarzyszyły głośne, potworne przekleństwa

48