Strona:Karol May - La Péndola.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wieczór był przepiękny. Gwiazdy lśniły cudownie, od ziemi szły upajające, balsamiczne zapachy. Amy i Mariano spacerowali, trzymając się pod rękę. Zachwyceni pięknością nocy, przepojeni szczęściem, nie mogli zdobyć się na żadne słowa. Wreszcie Amy rzekła:
— Ile czasu już upłynęło od naszych spacerów w Rodriganda...
— Tak. Były potem dla mnie dni straszne.
— I dla mnie; tęskniłam za tobą bezgranicznie, Alfredzie.
Alfred przystanął i rzekł:,
— Nie nazywaj mnie Alfredem, a Mariano, gdyż takie jest moje imię.
Amy odparła po krótkiej pauzie:
— Czy to imię ciążyło ci właśnie?
— Tak. Chcę być zupełnie szczery.
— Czy musisz teraz wyznać prawdę?
— Muszę. Czuję, że wyznanie przyniesie mi ulgę.
— Jesteś jeszcze chory; nie powinieneś się wzruszać.
— Nie troszcz się o to, Amy. Świadomość, że postępuję nieuczciwie, jest mi stokroć cięższa, aniżeli wspomnienie, o którem najchętniejbym zapomniał.
Usiedli na odłamie skalnym. Po chwili Mariano zaczął:
— Słyszałaś zapewne od Sternaua cośniecoś o mem pochodzeniu?
— Tak; mówił mi o swych przypuszczeniach jeszcze w Rodrigandzie, potem zaś pisał o tem w listach.
— Jestem ofiarą zbrodni, której wyświetlenie stało

104