Strona:Karol May - Ku Mapimi.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Po tych słowach zaprowadził przybyszów do salonu, w którym usiedli bez ceremonji. Mimo uprzejmego powitania, twarzy Juareza nie opuszczał wyraz ponury i surowy.
— Widzieliście nas jadących?
— Tak, sennor.
— I poznaliście, że jesteśmy żołnierzami?
— Tak jest.
— Mimo to nie otworzyliście. Zasługujecie na karę.
— Oh, sennor. Prezydent ma również żołnierzy. Lecz tych nie przyjąłbym w miłą gościnę. Nie mogłem wiedzieć, że to wy do mnie przybywacie.
Twarz Juareza rozpogodziła się wreszcie.
— A więc jestem dla was naprawdę pożądanym gościem?
— Macie żelazną rękę, sennor, a tej brak naszemu biednemu krajowi.
— Tak. Tę rękę niejeden już poczuł na sobie. Nawet niedawno. Czy znacie hacjendę del Vandaqua?
— Znam ją dokładnie; sąsiaduje przecież z moją.
— Jakiego czynszu warta, sennor Arbellez?
— Przecież to własność prywatna, nie dzierżawa.
— Odpowiadajcie na moje pytanie! — krzyknął Indjanin niecierpliwie.
— Gdyby była w lepszych rękach, aniżeli teraz, możnaby za nią zapłacić dziesięć tysięcy pesów.
— Dobrze, możecie ją wziąć w dzierżawę za siedem tysięcy pesów.
Arbellez spojrzał na Indjanina zdumiony.
— Nie rozumiem was, sennor.
— Mówię przecież dosyć wyraźnie. Przypuszczam,

58