Strona:Karol May - Ku Mapimi.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szeroką ławą, Sternau naliczył trzynaście poszczególnych śladów końskich; świadczyło to, ze z wyjątkiem czterech zabitych, nikogo nie ubyło z kompanji, którą tworzyli Verdoja, Pardero, czterej jeńcy oraz eskorta Meksykan w liczbie siedmiu. Pełen nadziei, że jeszcze dziś wieczorem podkradnie się pod obóz przeciwników i znowu paru z pośród nich unieszkodliwi, ruszył naprzód.
Gdy poprzedniego wieczora czterej Meksykanie rzucili się w pościg za uciekającym Sternauem, towarzysze ich nasłuchiwali przez jakiś czas w głębokiem milczeniu. Verdoja na chwilę zapomniał nawet, że oko go boli.
Panowała cisza niczem niezmącona, aż zdaleka padły dwa strzały. Echo ich dobiegło zaledwie dosłyszalne.
— Mają go! — zawołał Pardero.
— Tak, ale nieżywego. — fuknął Verdoja. — Te łotry go zabiły. Jakże się zemszczę na nim? I kto opatrzy moje oko?
— Moze jest tylko ranny — rzekł jeden z pośród eskorty. — Ten łotr zdaje się mieć żelazne siły.
— W takim razie sprowadzą go tutaj. Za jakieś pół godziny powinni być zpowrotem.
Minęło pół godziny, a jeźdźcy się nie zjawili. Verdoję ogarnął niepokój.
— Dlaczego niema jeszcze tych bestyj? Już ja poskromię ich niedbalstwo, gdy tylko wrócą!
Minęło jeszcze pół godziny, minęła godzina, a nikt się nie pokazywał. Oko bolało Verdoję tak, że musiał owinąć je chustką. Łzawiło ostrą posoką, która ściekała mu po policzku i którą musiał ocierać raz po raz. Nie

165