Strona:Karol May - Ku Mapimi.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— W porządku. Wiem, w którym pokoju śpi każda z nich. Czy masz ślepą latarkę?
— Mam. Czy zapalić?
— Naturalnie. A teraz za mną.
Cichaczem otworzyli drzwi pokoju i jeden za drugim wyszli na korytarz, który Enrico na chwilę oświetlił promieniem ślepej latarki.
Verdoja przedewszystkiem zaprowadził swych ludzi pod drzwi pokoju Mariana. Zapukał cicho kilka razy.
— Kto tam?
— To ja, Stemau, — odparł Verdoja szeptem ledwie dosłyszalnym.
— Ah, to ty. Cóż się stało?
— Otwórz prędko. Mam ci coś bardzo ważnego do zakomunikowania.
— Zaraz.
Słychać było, jak w pokoju skrzypnęło łóżko.
— Nie zapalać światła — szepnął przezorny Yerdoja.
Mariano zarzucił na siebie ubranie i otworzył.
— Wejdź — rzekł szeptem, zaciekawiony, co mu Sternau powie.
Słyszał tylko kroki jednego człowieka, a nie kilku.
Schwytano go w jednej chwili; dwoje rąk chwyciło Mariana za szyję i zasznurowało mu gardło tak, że nie mógł odetchnąć, ani wydać ze siebie dźwięku. Chciał się bronić, skrępowało go jednak kilka mocnych ramion; związano mu korpus, ręce i nogi mocnemi rzemieniami i zakneblowano usta; teraz dopiero puściła go para żelaznych rąk, uciskająca gardło. — Był jeńcem.
— No, z tym sprawa załatwiona. A teraz do Ungera — rzekł Verdoja.

152