Strona:Karol May - Ku Mapimi.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wie mogli się poruszać. Po drodze Sternau zdjął im z ust kneble.
— Milczeć; żeby mi nikt nie pisnął ani słowa, inaczej kulka w łeb, — rzekł do nich ostro. — Zwolnię wam nawet ręce, ale pod warunkiem, że będziecie się trzymać tuż przed nami. Droga prowadzi do hacjendy del Erina.
Rozluźnił im więzy, krępujące ręce; odtąd mogli się trzymać cugli. Przymocowani byli teraz tylko zapomocą sznurów, przeciągniętych od jednej nogi do drugiej, poprzez kończyny wierzchowca. Nie był to ze strony Sternaua akt litości, lecz zwykła ostrożność. Odesłał vaquerów do stad, nie chciał bowiem, aby kwaterujący w hacjendzie ułani spostrzegli, że przybywa z jeńcami; byłoby mu nie na rękę, gdyby rotmistrz dowiedział się o tem za wcześnie. Teraz, gdy jeńcy trzymali wodze w rękach, żołnierze mogli przypuszczać, że są to przygodni towarzysze podróży, również mieszkańcy hacjendy.
Pędzili ku hacjendzie w pełnym galopie. Brama, jak przez cały czas od przybycia ułanów, była otwarta; wjechali więc na dziedziniec, niezauważeni przez ludzi Juareza.
Hacjendero, stojący przy wejściu głównem, był zdumiony, że wracają w tak licznem otoczeniu i z jednym koniem bez jeźdźca.
— Jesteście nareszcie — rzekł. — Szukaliśmy was, sennores. Czy sprowadzacie nam gości?
— To właściwie nie goście, a jeńcy, — odparł Sternau.
Hacjendero zapytał ze zdumieniem:

112