Strona:Karol May - Król naftowy II.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

bardziej upał się wzmagał. Promienie słoneczne odbijały od suchego skalistego gruntu, od nagich łysych gór.
Wychodźcy, nieprzyzwyczajeni do takiego gorąca, ledwie mogli je znieść.
Parę godzin po południu droga wypadała przez płaskie kotliny, lub przez płaskowzgórze, gdzie niepodobna było dostrzec ani źdźbła trawy. Następnie ciągnęły się wyżyny, którym skąpa tutaj natura odmówiła drzew i zagajników. Tylko tu i owdzie w osłoniętych miejscach, gdzie słońce nie prażyło od rana do wieczora i gdzie można było na jaki krótki czas cień znaleźć, widać było samotne fantastycznie sformowane kaktusy, których bezbarwna szarzyzna nie sprawiała oku żadnej przyjemności.
Podczas największej spiekoty zatrzymano się pod jakąś stromą górą. Było tu nieco dobroczynnego cienia, atoli przeciwległa ściana skalna zionęła takim żarem ku odpoczywającym podróżnym, iż woleli ruszyć dalej. Szybka jazda budziła przecież w zakrzepłem powietrzu powiew chłodzący.
Nareszcie słońce zbliżyło się do widnokręgu. Temperatura zaczęła opadać — i to o wiele szybciej, niż należało. Sam Hawkens zatroskany spojrzał na niebo.
— Czemu zadzierasz głowę do góry? — zapytał Hobble-Frank. — Zdaje się, że nie jesteś zadowolony z miejscowego firmamentu.

126