Strona:Karol May - Klęska Szatana.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

odległość, że mogłem się słusznie przerazić. Leżałem na piasku. Z szybkością, na jaką mnie stać było, wyrzucałem piasek przed siebie. Usypałem górkę dość wysoką, aby, nie rzucając się w oczy, mogła mnie ukryć przed spojrzeniem, przynajmniej niezbyt podejrzliwem.
Nie lękałem się wcale. Gdyby mnie nawet Melton zobaczył, nic straconego. Wiedziałem, co w takim wypadku należy czynić. Schwyciłbym go i miał zakładnika, którym mógłbym się opędzić Indjanom. Jednakże lepiej, że się tak nie stało; minęli mnie, nie spojrzawszy w moją stronę. Rozmawiali i śmieli się; w lepszym byli humorze, niż jej ojciec, który tkwił teraz głęboko we wnętrzu skały. Szli w kierunku północnego jej zbocza i zniknęli za krawędzią zachodnią.
Teraz mogłem powrócić; z początku czołgałem się na brzuchu, potem pobiegłem na czworakach, wreszcie na nogach. Słońce ukryło się za widnokręgiem i zapadł tak krótki w tamtych stronach zmierzch. Wróciłem wreszcie do koni. Musieliśmy wykorzystać krótki czas, kiedy jest już dość ciemno, aby nie wystawiać się na widok, a dość jeszcze jasno, aby bez wielkiego trudu odkryć wejście do jaskini.
Kiedy nadeszła taka chwila, zjechaliśmy wdół, na dno wyschłego jeziora. Dotarłszy do skały, zsiedliśmy z koni, wspięli się po kamieniach, aby usunąć je z kąta skały. Wkrótce ujrzeliśmy przed sobą dziurę, która coraz bardziej się rozszerzała. Kiedy była już dość pokaźna, zapaliłem woskową pochodnię i zlazłem wdół, w jaskinię, To obszerne wydrążenie dokładnie odpowiadało opisowi Playera. Miało wysokość dwóch ludzi i mogło z łatwością pomieścić setkę. W małej bocznej

10