Strona:Karol May - Klęska Szatana.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie świerszcza. Towarzysz mój odpowiedział tem samem hasłem.
Wkrótce zbliżyliśmy się do ogniska. Dookoła siedzieli jacyś ludzie. Jeden z nich podniósł się i rzekł:
— Dwóch przyszło. Kim jest ten drugi?
— Old Shatterhand — odpowiedział Mimbrenjo.
— Old Shatterhand! Old Shatterhand! — rozniosło się dokoła lotem błyskawicy.
To pytał Nalgu Mokaszi, wódz Mimbrenjów, Podał mi dłoń i rzekł z radosnem zdziwieniem w głosie:
— A więc mój znakomity biały brat do nas przybył? Ulżyło mi na sercu, gdyż lękałem się o niego. Lecz skąd się bierze tutaj? Spodziewaliśmy się, że albo nie żyje, albo przebywa wpobliżu Almaden.
— Nie żyję? Wszyscy, którzy ze mną wyruszyli, czują się świetnie i nic złego nie zaznali. Wojownicy Mimbrenjów, a przedewszystkiem synowie Silnego Bawołu, trzymali się tak dziarsko, że zasługują na najwyższą pochwałę. Później opowiem o nich, o ich czynach znakomitych. Nasamprzód muszę wiedzieć, ilu wojowników przyprowadził Silny Bawół.
— Dwieście i kilka.
— Lecz co się stało z pochwyconymi Yuma, co się stało z Vete-ya? Czy zginęli z zaciśniętemi zębami, jak przystoi mężczyznom, czy też wydawali okrzyki bólu?
Pytałem o to rozmyślnie, aby ukarać go za niedawne podejrzenia, które powziął z powodu Vete-ya. Długo ociągał się z odpowiedzią, wreszcie rzekł:
— Wielki Duch nie życzył sobie, abyśmy napawali oczy widokiem śmierci tych psów. Oswobodził jednego

109