Strona:Karol May - Klęska Szatana.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy białe twarze wiedzą, kto przed nimi stoi?
— Winnetou — odpowiedział hacjendero.
— Tak, Winnetou, wódz Apaczów — potwierdził urzędnik.
— Ale czy wiedzą białe twarze, że Winnetou nie lubi próżnego gadania i nie znosi błaznów? Życzę sobie pozostać sam z moim przyjacielem Shatterhandem. Będę liczył do trzech; jeżeli któryś z was tutaj jeszcze pozostanie, nie ujdzie z życiem.
Mówiąc to, skierował na nich rewolwer.
— Raz...
Urzędnik dał drapaka.
— Dwa...
Pomknął hacjendero.
— Niema potrzeby doliczyć do trzech — uśmiechnął się Apacz. — Gdyby mój biały brat to samo zrobił, uniknęlibyśmy zbytecznego wałkowania.
Śmieszni tchórze stanęli w przyzwoitej odległości od nas i omawiali coś żywo, poczem udali się do namiotu wodza. Widzieliśmy, jak rozmawiali z nim, ale niezbyt długo, gdyż nagle wódz wyrwał z ziemi oszczep na którym znajdował się totem, i począł okładać urzędnika; juriskonsulto umknął czem prędzej, miotając przekleństwa, a w ślad za nim wysunął się don Timoteo, woląc nie doświadczać swej delikatnej skóry.
Zrażony zuchwałością hacjendera, zaniechałem my śli wynagrodzenia go pieniędzmi Meltona, a postanowiłem w całości oddać je biednym wychodźcom. Jednakże, zanim wyruszyliśmy, zwróciłem się do don Timotea w te słowa:
— Sennor, oto jest kontrakt pański z Meltonem oraz

104