Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   46   —

dzielny kapitan odwrócił się szybko za niemi, wycelował i zaczął coś majstrować koło sztucera. W tej chwili znalazłem się obok niego.
— Dlaczego pan nie strzelasz? — zapytałem zdumiony.
Odwrócił ku mnie twarz tak zagniewaną, jakiej jeszcze nigdy u niego nie widziałem. Oczy mu błyszczały, rysy się skurczyły, a głos zagrzmiał jak trąba, kiedy zawołał:
— Dlaczego nie strzelałem? W jaki sposób miałem strzelać, kiedyś pan biegł tuż za kozami? Wstydź się pan, panie Charley! To podstęp niegodny! Te poczciwe zwierzęta szły prosto na strzał, ale panu się to niepodobało i umieściłeś się tuż za niemi, a teraz pytasz z niewinną minką, dlaczego nie strzelałem! Ciekawym, cobyś pan powiedział, gdybym tak pana zabił?!
— Mnie? — powtórzyłem coraz bardziej zdziwiony i oszołomiony tymi wyrzutami. — Ależ to byłoby niepodobieństwem, gdyż znajdowałem się najmniej o dwadzieścia pięć kroków za kozami.
— To wszystko jedno. Jestem już stary, więc wiem, że o wypadek nietrudno. Cóżby to było, gdyby kula przeleciała nad kozami i trafiła pana w głowę, co? Powinieneś mi pan być wdzięcznym za tę przezorność, ale ja mam żal do pana!
Czułem się zupełnie przybity tymi wyrzu-