Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   43   —

nieważ wiem teraz, że te zwierzęta znają się na wietrze, będę się pilnował, aby mnie nie poczuły. Czy pan zostajesz, czy pójdziesz ze mną?
— Naturalnie, że pójdę, tylko muszę pana prosić o chwilkę cierpliwości.
— Dlaczego? Ja nie mam czasu do stracenia, gdyż inaczej te głupie kozy ujdą tak daleko, że ich do końca życia nie dogonię.
Mimowolnie roześmiałem się znowu.
— Czy pan rzeczywiście przypuszcza, że kozy można dogonić? Nie, kapitanie, pomóż mi pan przenieść te kozy pod krzak i zabezpieczyć je kamieniami, a potem zaprowadzę pana w inne miejsce, gdzie będziesz mógł strzelać dowoli!
Kapitan nic już nie odrzekł i w milczeniu pomógł mi przenieść zdobycz w bezpieczne miejsce. Potem zaczęliśmy się wdrapywać na wysoką górę, ażeby łatwiej rozejrzeć się w miejscowości. Droga była trudna i kapitan ustawał coraz bardziej. Nareszcie zatrzymał się i rzeki osłabłym głosem:
— Zatrzymaj się pan chwilkę, albo daj mi pan swój bambus, bo już mi sił nie staje!
— Acha, a miałem go wyrzucić za burtę?
— Ba! czyż to ja nawłóczyłem się tyle, co pan po świecie, żebym miał wszystko wiedzieć, na co się co przyda? Umiem wprowadzić statek do portu, umiem nim pokierować, ale