Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   41   —

— To ja, kapitanie, jeśli nie masz pan nic przeciwko temu.
— Pan? Skąd się pan tutaj wziąłeś?
Poczciwy kapitan tak szeroko otworzył usta, jakby ze zdumienia chciał połknąć owe tysiąc rekinów.
— Z góry, z tych skał tam wysoko — odrzekłem z uśmiechem.
— Wszak obiecałem panu dziesięć dolarów za każdą zabitą kozę. Ileż mam panu zapłacić? Twarz jego przybrała wyraz komicznego zakłopotania.
— Doprawdy, panie Charley, te stworzenia drapnęły, zanim zdążyłem wywiesić nieprzyjacielską chorągiew, rozpuściłem więc żagle i sapiąc, jak wczorajszy tajfun, popłynąłem za niemi. Czyż miałem czas biegnąc i dech chwytając, nabijać strzelbę i mierzyć i strzelać. Panu się zdaje, że marynarz powinien sześć razy tyle zrobić, co każdy inny śmiertelnik!
— Czyż ja wymagam, abyś pan miał trzydzieści sześć kóz zabitych?
— Trzydzieści sześć? Skąd pan znowu wyrwałeś tę liczbę?
— Tutaj mamy sześć moich, a ponieważ, jak pan to sam powiedziałeś, wymagam od pana sześć razy tyle, co od siebie, pytam się więc o trzydzieści sześć.
— Zapewne, rachunek zgadza się dosko-