Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   31   —

żółwiowej! Zebyśmy tylko jaki porządny okaz znaleźli.
Rozmowa ta była prowadzona głośno, to też po chwili zjawił się przed nami jeden z wyspiarzy i ofiarował się zaprowadzić nas w takie miejsce, gdzie napewno znajdziemy więcej, niż jednego żółwia.
Noc była cicha, księżycowa, a tak jasna i ciepła, wonna i rozkoszna, że nie zawahaliśmy się ani minuty i poszliśmy za przewodnikiem przez palmowy lasek, kierując się ku niewielkiej samotnej zatoce.
Miejsce to, idealnie ciche, otoczone było krzakami dzikich fig i jakby stworzone do tego rodzaju polowania.
Ukryliśmy się poza krzakami i zwróciliśmy oczy na morze. Wkrótce ukazały się dwa potężne okazy, które po chwili wypełzły na brzeg i skierowały się wprost ku nam. Pozwoliliśmy im podejść stosunkowo blisko, poczem, uzbrojeni kijami, zabiegliśmy im drogę i jednem silnem uderzeniem przewróciliśmy na grzbiety. Nie było to zbyt łatwe zadanie, gdyż większe zwierzę musiało ważyć około trzystu funtów, mniejsze zaś niewiele prawdopodobnie mniej.
— Cóż teraz? — zapytał kapitan, patrząc na pokonane zwierzęta.
Wyspiarz, który zupełnie biegle władał językiem angielskim, pokręcił głową i rzekł: