Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   238   —

— A więc niech cię porwą złe duchy i zaniosą na ofiarę szatanowi! — krzyknął.
Włożył dwa palce w usta i wydalł przeraźliwy świst.
Na ten znak wpadło kilku ludzi, którzy pochwycili nas, jak dwa pakunki, wynieśli na podwórze, gdzie stały już dwa przygotowane palankiny i wsadziwszy nas w nie, ponieśli w kierunku przepaści. Przy świetle księżyca dostrzegłem, że oprócz naszych tragarzy jeszcze sześciu ludzi stanowiło naszą eskortę. Tragarze nasi musieli być bardzo silni, gdyż bardzo zręcznie wspinali się z nami na skały i po chwili stanęli u stóp „rozbójniczego pawilonu”.
Mongoł zbliżył się ku nam i ze zwierzęcem zadowoleniem kopnął mnie i kapitana kilka razy, poczem dał znak i wciągnięto nas na dach pawilonu.
Tutaj wyjął mi knebel z ust i rzekł:
— Po raz ostatni zapytuję się, czy będziesz mi posłusznym?
— Nie, — odparłem surowo, — nietylko nie będę ci posłusznym, lecz owszem postaram się ukarać cię za wszystkie twoje zbrodnie.
— Mnie ukarać? — zaśmiał się zjadliwie mongoł. A więc idź tam, gdzie ci powiedzą, co to znaczy sprzeciwiać się Kiang-lu! Spuszczajcie go!
Spuszczono mnie w przepaść, poczem linę wciągnięto z powrotem.