Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   234   —

przebiegał obok mnie, zarzuciłem mu improwizowaną chustkę na głowę. Koń rzucił się jeszcze kilka kroków naprzód i stanął, potrząsając łbem i starając się zrzucić przeszkadzające mu nakrycie. Skorzystałem z tej chwili, aby lewą ręką pochwycić go za grzywę, prawą zaś, a właściwie dwoma palcami prawej, ścisnąć mu silnie nozdrza. Rzucił się rozszalały i chciał stanąć dęba, lecz trzymałem go mocno. Najbardziej wrażliwem i delikatnem miejscem u konia są nozdrza; ból więc, jaki mu sprawiałem ściskaniem, oddawał go w moc moją całkowicie. Teraz zacząłem go ujarzmiać: to podnosiłem mu głowę do góry, zmuszając go do stawania na tylnych nogach, to znowu opuszczałem ją na dół. Sztukę tę powtórzyłem kilka razy, poczem poklepałem go po szyi, po piersiach i przednich nogach, przemawiając jednocześnie do niego silnym, przenikliwym głosem, w końcu szybkim ruchem wskoczyłem mu na grzbiet. Koń wspiął się na tylne nogi, lecz głos mój doprowadził go do porządku; stanął, drżący całem ciałem i jakby płączący za utraconą swobodą, lecz ułagodzony zupełnie i posłuszny najmniejszemu memu skinieniu. Jeszcze raz poklepałem go po szyi, poczem wolno objechałem podwórze kilka razy.
Stanąwszy przed mongołem, rzekłem z uśmiechem: