Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   19   —

chowano pod pokład, najmniejszy kawałek płótna został zwinięty i tylko wysoko powiewał samotny żagiel pod bocianiem gniazdem, pozostawiony jeszcze na wszelki wypadek do pomagania sterowi. Wkoło steru umocowano również linę, aby w chwili, kiedy siła ludzkich ramion okaże się zbyt słabą, nie zostawić go bezbronnym na wolę wichrów i rozhukanej fali. Wreszcie wszystkie najmniejsze nawet otwory, prowadzące do wnętrza, pozatykano starannie i statek stanął do walki z groźnym nieprzyjacielem.
Minęło właśnie owe zapowiedziane przez kapitana dziesięć minut i orkan wybuchnął z niepohamowaną siłą. W jednej chwili ściemniło się zupełnie, niebo i morze pokryły się jakby czarną oponą, fale pluskały niespokojnie, a każda z nich nabierała jakiegoś okrutnego wyrazu. Zdawało się, że to czarne pantery lub bizony, zbierające siły do gwałtownego, a śmiertelnego skoku.
Ów otwór, przez który miał wyskoczyć tajfun, powiększył się teraz niby zaokrąglił i lekki czerwonawo-żółtawy dymek począł wydobywać się z niego.
Po falach przebiegał ostry syk jakiś, a jednocześnie zdaleka doleciał nas głuchy dźwięk jakiś, niby głos puzonu.
— Baczność, chłopcy, nadchodzi! — roz-