Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   220   —

to, co ci poleciłem i pamiętaj, że Kiang-lu nie pozwoli pokrzyżować swoich planów.
— A jeżeli on nie zechce?
— To nam pozostanie Kong-ni.
— Czy to twoje ostatnie słowo?
— Ostatnie, jeśli nie chcesz być do tego zmuszonym.
— Zmuszonym? W jaki sposób?
— Zapomniałeś o Lung-ken-siang, gdzie ludzie nabierają rozumu.
— Ale jak go tam zaprowadzisz?
— To drobiazg. A wtedy głód i pragnienie zrobią swoje. Do widzenia.
Dwoma skokami stanął za murem, poczem usłyszałem oddalające się kroki. Phy stał jeszcze przez chwilę zamyślony, aż wreszcie skierował się ku domowi, skąd doszedł mnie zgrzyt otwieranych drzwi.
Zaczekałem jeszcze kilka chwil, dopóki nie uciszyło się wszystko i ostrożnie przekradłem się do okna.
Kapitan oczekiwał mnie z niecierpliwością.
— Gdzieś pan siedział? Tamten już dawno poszedł!
— Wiem.
— Wiesz pan i nie zatrzymałeś go?
— To nie był dżiahur. Wiesz pan, kto to był? Nie domyślisz się nigdy! To był Kiang-lu!