Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/216

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   212   —

wić ten człowiek, o których wspominał mi już sędzia.
Korytarz był wspaniale oświetlony, jak również wszystkie pokoje, urządzone z niezwykłym przepychem. W obszernej sali czekał już na mnie Phy z synem. Nakryty stół uginał się formalnie pod mnóstwem najwyszukańszych dań i przekąsek.
Prawie jednocześnie ze mną zjawił się w sali i kapitan.
Na jego widok mimowolnie parsknąłem śmiechem i dostrzegłem, że uśmiech przeleciał również po ustach chińczyków. Ale bo też poczciwy kapitan wyglądał naprawdę pociesznie. Długi warkocz przekrzywił mu się na bok, pod pachą sterczał mu parasol, wachlarzem zaś machał z taką energią, że zdawał się chcieć wywołać nowy jakiś tajfun.
Zasiedliśmy do stołu. Turner odwinął rękawy aż po ramiona i zabrał się odrazu do konfitur, które mu podawał Kong-ni. Kolacya była tak wykwintną i tak elegancko podaną, służba tak cicha i wytresowana, że na chwilę można było zapomnieć, że znajdujemy się w kraju nawpół dzikim.
— Panie Charley, popełniłeś pan jeden wielki błąd, — rzekł po chwili kapitan.
— Jaki?
— Zapomniałeś pan parasola.