Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   209   —

miejsca i pochód ruszył dalej. Droga szła ciągle brzegiem rzeki. Po obiedzie zatrzymaliśmy się znowu na chwilę i wypiliśmy po filiżance herbaty, a w dwie godziny później, przed samym zachodem słońca ujrzeliśmy nareszcie Li-ting.
Było to niewielkie miasteczko z ładnymi domami przedzielanymi jeden od drugiego starannie utrzymanymi ogrodami. Gdzie niegdzie wśród zieleni połyskiwały tafle srebrzystych stawów, w których hodowano złote rybki, stanowiące tu poważny przedmiot handlu.
Niedaleko od jednego z takich stawów ujrzałem wysoki, okazały budynek, wśród mniejszych domków, otoczony ze wszystkich stron murem. Na dalszym planie wznosiły się wysokie skały z wierzchołkami błyszczącymi w świetle zachodzącego słońca. Na polach widać było tylko ryż, trzcinę cukrową i bambus, które lekki wietrzyk falował jak morze.
Pochód nasz przeszedł przez miasto i skierował się wprost ku owemu wspaniałemu budynkowi. Tutaj brama otworzyła się natychmiast i jakiś stary chińczyk wyszedł na nasze spotkanie. Ujrzawszy palankiny, klasnął w ręce i zawołał:
— Tsza-juan! Hej, służba, pomóżcie jasnym panom wysiąść!
Kapitan nie czekał na pojawienie się służby, sam sobie otworzył palankin i wysiadł,