Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   204   —

cudaków nie widział. Ale nasze brody nie pasują do tego ubrania. Cóż my z nimi zrobimy?
— Masz pan tutaj cały przyrząd do golenia.
— Dobrze. A co będzie z naszemi ubraniami?
— Oddamy je Tsza-juanowi, który je odstawi do Hong-Kong.
— To będzie najlepiej. A teraz chodźmy spać, skoro mamy jechać rano.
Położyliśmy się natychmiast prawie i znowu, jak w Hong-Kong przez całą noc dręczyły mnie najrozmaitsze męczące widziadła: Cala gromada Lung-yinów w postaciach krokodylów z mandaryńskimi kapeluszami na głowach, sunęła ku mnie z otwartemi paszczami; Kong-ni miał kopyta, rogi i ogon i chciał mnie koniecznie schwytać w swe szpony. Kiang-lu podonym był do olbrzymiego rekina ze smoczemi skrzydłami; ten potwór rzucił się na mnie i połknął. W chwili, kiedy przechodziłem mu przez gardło usłyszałem głos panny Hanie Kelder, który wołał pocieszająco: „Nie obawiaj się pan, rekin pana zaraz wyrzuci”.
Obudziłem się zmęczony tymi snami i zerwałem natychmiast, obawiając spóźnienia. Było jeszcze dość wcześnie i z sąsiedniego pokoju dochodziło mnie równomierne chrapanie kapitana. Na podwórzu stały już przygotowane