Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   203   —

darz, kiedy powtórzyłem mu zgodę kapitana. Zrobię dla was wszystko, jakbyście byli moimi braćmi.
Podnieśliśmy się od stołu i przeszliśmy do swoich pokojów, gdzie służący przyniósł nam tytuń i wyborne cygara. Ponieważ było jeszcze dość wcześnie, zasiedliśmy do pogawędki, gdy nagle zameldowano nam, że jakiś człowiek pragnie nas widzieć koniecznie.
Był to właściciel sklepu z ubraniem, który wymierzył długość i szerokość naszych postaci i w kwadrans przysłał nam całkowite ubrania chińskie z warkoczami, wachlarzami i kapeluszami mandarynów. Na jednym z nich widniał duży złocony guzik, na drugim zaś kryształowy. Pierwszy oznaczał mandaryna dziewiątej klasy i przeznaczonym był dla Turnera, drugi miał zdobić moją głowę, jako mandaryna klasy piątej.
— Przymierzmy te cudactwa, — zaproponował wesoło kapitan.
— Owszem. Mamy jeszcze czas.
Włożyliśmy na siebie długie chińskie szaty, przymocowaliśmy fałszywe warkocze i stanęliśmy przed lustrem. Niepowstrzymanym wybuchem śmiechu powitaliśmy nasze postacie, które robiły wrażenie jakichś komicznych maryonetek.
— Wspaniale wyglądamy! — zawołał kapitan, trzymając się za boki, — jeszczem takich