Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   196   —

juan był więcej oczytanym, niż możnaby się spodziewać po chińczyku i wogóle interesował się wszystkiem. Wreszcie rzekł:
— Jesteś tak doskonale obznajmiony z naszymi stosunkami, że chyba żadna przygoda nie spotka cię w Chinach. My, chińczycy, jesteśmy zbyt trwożliwi na to.
— A jednak spotkała mnie przygoda niezwykła i dość ciekawa.
— Czy nie zechciałbyś mi jej opowiedzieć? Jesteś tak niedawno tutaj i już zdarzyło ci się coś, co mnie rodowitemu mieszkańcowi tego kraju, nie zdarzy się prawdopodobnie nigdy.
— Mówisz, że mieszkańcy tego kraju są zbyt nieśmiali, aby coś niezwykłego wytworzyć; zapominasz jednak o Luug-yinach. Wszak to ciekawe stowarzyszenie budzi powszechną obawę.
— Lung-yin? Czy spotkałeś tych bandytów?
Twarz jego przybrała dziwny wyraz, jakby pewnego wyczekiwania.
— Tak jest.
— Kiedy?
— Wczoraj.
— I gdzie?
— Na rzece. Porwali mnie i mego przyjaciela, związali i zawieźli do Kuang-ti-miao.
— Jakto, i wypuścili was?