Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   16   —

cha, ale zdaje mi się, że będzie bezpieczniej jeżeli odsuniemy się cokolwiek od lądu.
— Dlaczego?
— Powąchaj pan powietrze! Czy nic cię nie uderza?
Napróżno pociągałem nosem, — powonienie moje nic mi nie mówiło.
— Nic nie czuję — rzekłem.
— I nic pan nie widzisz?
Objąłem wzrokiem horyzont. Na północo—wschodzie na samym krańcu widnokręgu niebo pokryło się jakby drobniuchną siateczką błyszczących, pajęczych nici, na jej najwyższym brzegu znajdował się mały, jasny, najwyżej stopę średnicy mający otwór. Wszystko to razem było tak łagodne, tak delikatnie zarysowane, że zdawaćby się mogło, iż powstało pod tchnieniem jakiejś czarodziejskiej wróżki. Nie przyszło mi więc na myśl, że tak drobna zmiana na niebie mogła wpłynąć na postanowienie kapitana, co do kierunku naszej drogi.
— Widzę tylko delikatne, zaledwie dostrzegalne, cieniuchne kreseczki tam, pomiędzy wschodem a północą.
— Zaledwie dostrzegalne? — powtórzył ironicznie kapitan. — Zapewne, tak się to musi wydawać każdemu szczurowi lądowemu, albo nawet i doświadczonemu marynarzowi, który raz pierwszy płynie po tych wodach. Ale tutejszemu niebu nie można dowierzać; ma ono