Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   180   —

— Czy jesteście anglikami?
— Nie, tylko amerykanami, — odrzekłem, rozumiejąc, że milczenie byłoby w tym wypadku gorszem od pierwszej lepszej odpowiedzi.
— To wszystko jedno, — odparł zawzięcie chińczyk, — jedni gorsi od drugich. Ta herbaciarnia jest dla nas, nie dla was. Wynoście się, albo was wyrzucimy!
Gdyby mi to powiedziano w innym kraju, wyrzuciłbym obrażającego poprostu za drzwi; tutaj jednak w danych warunkach musiałem być ostrożnym i rozważnym, rzekłem więc tylko:
— Chińczycy, kiedy przyjeżdżają do naszego kraju, mogą czynić, co im się podoba. Jesteśmy dla nich dobrzy i przyjacielscy, więc i wy powinniście być takimi dla nas.
— Nieprawda! Amerykanie są zdrajcy, którzy podstępem przyciągają chińczyków do swojego kraju i tam każą im zbierać guano, dopóki biedacy nie umrą zdala od swojej ziemi i swoich przodków. Wynoście się! Myśmy was nie ciągnęli, my was nie chcemy!
Niestety chińczyk miał trochę racyi. Było rzeczywiście kilku nieuczciwych spekulantów, którzy zabierali chińczyków pod pozorem dostarczenia im pracy przy budowie domów lub kolei, a potem wysyłali je na wyspy, gdzie zbierać musieli guano i gdzie rzeczywiście po kilku miesiącach umierali. Ciała ich chowano