Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   175   —

siałem wszystko tłomaczyć kapitanowi, który był zachwycony taką uprzejmością.
— To bardzo porządni ludzie, ci chińczycy, — rzekł, kiedyśmy wyszli nareszcie z restauracyi, — mają tylko tę jedną wadę, że własnym swoim rodowitym językiem tak źle mówią.
Poszliśmy dalej. Zewnętrzne miasto oddziela się od wewnętrznego grubym murein z wieżyczkami. Szeroka brama łączy obie te części. Ulice były tak przepełnione, że robiły na nas wrażenie jakiegoś nieustającego jarmarku. Z trudnością przeciskaliśmy się przez tłum, chwilami nawet musieliśmy przystawać, aby przepuścić jakąś bardziej zwartą gromadę, ale wtedy zbierali się wkoło nas ciekawi i oglądali jak jakieś nadzwyczajne okazy.
Zmęczyło to wreszcie kapitana, który zaproponował mi wypoczynek.
— Dobrze, ale gdzie? — zapytałem.
— W jakiejś restauracyi naturalnie, — odrzekł. Ale nie tutaj, chcę przejść do wewnętrznej części miasta.
— Nie czyń tego, kapitanie. Gdybyśmy mieli na sobie chińskie ubrania, byłoby to łatwo, ale tak, możemy ściągnąć na siebie wiele nieprzyjemności. Przyjdziemy tutaj później.
— Później? Ani myślę! Kiedy chińczycy przyjeżdżają do New-Yorku lub Nowego Orleanu, mogą spacerować, gdzie im się po-