Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   169   —

ale nie zapominam o tem, że jesteśmy w obcym kraju, gdzie panują dziwne bardzo stosunki, że łotrów będzie kilkudziesięciu, a może kilkuset i że na naszym „Wichrze” oczekują nas z niecierpliwością.
Ten ostatni argument najsilniej trafił do przekonania kapitana, gdyż ostygł w zapale i zapytał spokojniej:
— Cóż więc masz pan zamiar robić?
— Nic nie wiem. Do północy jeszcze daleko, a przez ten czas może zajść coś takiego, co nam nasunie takie lub inne postanowienie. Tymczasem wiem to tylko, że za napad na nas zapłaciliśmy im z nasypką i że Chiny ostatecznie zbyt mało nas interesują, abyśmy mieli narażać życie dla zdemaskowania bandy rabusiów, których miejscowi mieszkańcy zdają się bardzo łaskawie tolerować. Gdybyśmy się nawet zwrócili do władz naszych, to wzruszą one tylko ramionami i nie będą chciały mieszać się w wewnętrzne sprawy obcego, a nawet wrogiego państwa, tem więcej, że wiedzą napewno, iż najwyżsi dostojnicy należą do tej strasznej bandy.
— Wszystko to brzmi bardzo niepocieszająco, a jednak dałbym dużo, gdybym mógł tej przeklętej bandzie wypłatać jakiego porządnego figla.
— I ja się chętnie piszę na to z warunkiem, że nie obróci się to na naszą szkodę.