Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   168   —

do kapitana, który patrzył na mnie zdumionym wzrokiem.
— Przyznaj się pan, że byłeś już kiedyś w Chinach?
— Ja? Nie. Skąd takie przypuszczenie?
— Bo czujesz się tutaj, jak w domu, witasz z pierwszym lepszym i prowadzisz z nim godzinne rozmowy.
— To mój podwładny.
— Podwładny?
— Tak. Zapomniałeś pan, że uchodzę za jednego z naczelników Lung-yin.
— Więc to był bandyta! Czemuś mnie pan nie ostrzegł, wszak przysiągłem, że każdemu spotkanemu piratowi zostawię jakąś pamiątkę.
— Tym razem dziękuję Bogu, że się tak nie stało, ale więcej nie będę panu przeszkadzał. Ten urwis dał mi cenną wskazówkę gdzie mogę znaleźć dżiahura.
— To pysznie. Gdzież więc i kiedy możemy go znaleźć?
— Dzisiaj o północy w oberży dziesięciu panów.
— A więc idziemy tam. Mam coś do powiedzenia temu długonogiemu mongołowi.
— Ale ich tam będzie cala gromada.
— I cóż z tego? Czy pan się boisz tych łotrów?
— Nie jestem ja tak bardzo tchórzliwy