Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   125   —

Kapitan dwoma uderzeniami pięści utrącił rękę boskiego giermka i pochwycił jego długi i ciężki miecz.
Ja miałem tylko sztylet, lecz wsunąłem się głębiej między kolana bożka i w ten sposób osłoniłem sobie plecy i boki. Z nieprzyjacielem, nacierającym z przodu łatwiej mi było dać sobie radę. Pomimo to sztylet był zbyt nieznaczącą bronią, abym mógł długo walczyć nią przeciw gromadzie nacierających zajadle chińczyków, którzy widocznie więcej mieli respektu dla długiego miecza mego przyjaciela, niż dla sztyletu, gdyż zwartym tłumem rzucili się W moją stronę. Nagle wzrok mój padł na stojące u stóp posągu kadzielnice. Mogły to być doskonale pociski, a tak ciężkie, że były wstanie zmiażdżyć najtwardszą nawet czaszkę, lub conajmniej ogłuszyć na długo. Nie namyślając się więc zbytnio, pochwyciłem pierwszą z brzegu i celnym rzutem puściłem w głowę najbliżej stojącego chińczyka, który z jękiem zwalił się na podłogę.
— Wolni, lecz oblężeni, kapitanie, — zaśmiałem się głośno, patrząc na groźne miny strzelców, którzy celowali do mnie ze swych pokręconych wiatrówek.
— Ba, te łupiny orzechowe nie mogą się przecie równać z takimi porządnymi trójmasztowcami, jak my. Naprzód, panie Charley, musimy ich posłać na dno!