Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   118   —

kierunku, aż wreszcie zatrzymali się w jakiemś zupełnie pustem miejscu.
Przed nami, na brzegu wznosiły się ciemne mury jakiejś świątyni, czy budynku, nie mogłem dobrze poznać, gdyż w tej chwili zawiązano nam oczy. Jednocześnie zdjęto nam pęta z nóg i kazano wstać. Dwóch ludzi ujęło nas pod ramiona, poczem poprowadzono po jakichś wąskich schodach, przez jakieś korytarze i podwórza, aż wreszcie znaleźliśmy się w zamkniętej przestrzeni. Tutaj zdjęto nam opaski z oczu i pozwolono rozejrzeć się wokoło. Nie zaniedbałem naturalnie uczynić tego i przekonałem się, że jesteśmy zamknięci w świątyni bożka wojny, którego posąg z nieodstępnym synem z jednej strony i groźnym giermkiem z drugiej wznosił się na ołtarzu. Salę oświetlało kilkanaście lamp papierowych. Przy ich przyćmionem świetle ujrzałem ze dwudziestu ludzi siedzących lub leżących na ziemi, uzbrojonych w luki, strzały, niemożliwych rozmiarów pistolety, noże, sztylety, miecze i szable. Niektórzy z nich mieli prócz tego długie zardzewiałe wiatrówki z kolbami pokręconemi jak grajcarki. Wszyscy oni starali się przybrać jaknajgroźniejsze miny, które jednak na mnie żadnego nie wywierały wrażenia. Owszem, patrząc na te skośne oczy, spłaszczone nosy i wystające kości policzkowe, zdawało mi się, że jestem na jakiejś prowincyonalnej scenie,