Strona:Karol May - Hadżi Halef Omar.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie tak głośno! Czy handlarz jest sam?
— Ma ze sobą pomocnika.
— Jak się nazwał ten zbrodniarz?
— Assad Benabi z Mekki.
— Wyjdźcie teraz i uprzedźcie swych ludzi o naszym pobycie, tak, by tego nie zauważył. Gdybyśmy wyszli razem z wami, wywołałoby to zdziwienie i zbiegowisko. Kilku silnych ludzi miejcie wpogotowiu; na moje skinienie mają skrępować handlarza wraz z towarzyszem. Nie powinien nam ujść, gdyż wówczas nie zobaczylibyście już nigdy ani jego, ani też Szefaki, synowej waszego szeika.
Oddalili się; przyniesiono teraz płonące pochodnie przy świetle których ujrzałem, że znajdujemy się w płóciennym namiocie. Ogromna radość napełniła serce Halefa; ja zaś zachowałem, jak zwykle, równowagę.
— Masz oto nowy przykład, Halefie, — rzekłem — że dobre czyny wydają plony!
Nezanum przyniósł nam broń i zakomunikował, że wszyscy jego ludzie zostali powiadomieni, kim są jeńcy. Wyszliśmy z namiotu. Płonęło mnóstwo ognisk, przy których siedzieli Kurdowie, mężczyźni i kobiety, ukradkiem rzucając spojrzenia w naszym kierunku. Obaj Ormianie siedzieli przy drugiem z rzędu ognisku, licząc od nas; byli odwróceni plecami. Wyszliśmy zcicha i posunęli się zwolna naprzód, aby nie słyszeli naszych kroków. Przed Armenim stała skrzynka z małemi flaszeczkami. Kurdowie, siedzący przy nich, spostrzegli nas; milczeli jednak, nie zdradzając się najdrobniejszym odruchem twarzy. Przerwałem ciszę donośnym głosem:
— Słyszę, że jest tu do sprzedania ed damm el

116