Strona:Karol May - Grobowiec Rodrigandów.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Był zapewne bardzo zmęczony i śpi jak zabity.
— Pukałam tak mocno, że obudziłabym nawet siedmiu braci śpiących.
— Gdzież są jego rzeczy?
— Zaniósł je do sypialni.
— Być może pracuje nad swoim aparatem, a udaje tylko, że śpi. Chodź pani! Ja będę pukał, a pani odpowie.
Policjanci weszli pocichu, kelnerka za nimi. Na stole stały jeszcze talerze po śniadaniu.
— Zapukaj pani! — rozkazał urzędnik.
Dziewczyna zastukała, ale napróżno. Zapukała mocniej — z tym samym skutkiem.
— Sam spróbuję — rzekł urzędnik.
Podszedł do drzwi i walił obydwiema pięściami. Nie było odpowiedzi. Rzuciwszy spojrzenie na ulicę, przekonał się, że jest dobrze strzeżona. Zapukał ponownie i zawołał głośno:
— W imieniu prawa, otwórz pan!
Znowu odpowiedzią było milczenie.
— Musimy sami otworzyć. Dawajcie wytrych!
Strażnik podał instrument. Urzędnik nachylił się, aby zbadać otwór zamka.
— Niech piorun trzaśnie! — zawołał. — Zatkany!
— Czy wsadził klucz od wewnątrz? — zapytał ktoś.
— Nie. Z tej strony coś wetknął.
— A więc niema go tam.
— Zdaje się, że nie.
Każdy pokolei badał otwór. Okazało się, że tkwił

55