Strona:Karol May - Grobowiec Rodrigandów.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— I takiemu człowiekowi oddał pan numer pierwszy, najlepszy nasz numer? — zawołał gniewnie.
— Chciałem go tylko oszołomić — usprawiedliwiał się kelner. — Ale zmiejsca zatrzymał mieszkanie.
— Jakżeż się wpisał?
— Jako William Saunders, kapitan armji Stanów Zjednoczonych.
— Boże wielki, to znowu taki sam oszust i zdrajca, jak ten Shaw, który też się podawał za kapitana ze Stanów Zjednoczonych!
— Wygląda mi na to. Nos — jakgdyby rączka starego parasola.
— A jaki bagaż?
— Strzelba...
— Do pioruna!
— ...dwa rewolwery, wielki nóż z ostrą, wygiętą klingą i stary puzon.
— Stary puzon? Nie wierzę! Czy widział pan, że to naprawdę puzon? Czy z mosiądzu?
— Trudno orzec — odpowiedział z namysłem kelner. — Jest żółty, przypomina mosiądz, ale nie jasnożółty, lecz ciemniejszy, bardzo zardzewiały.
— Ciemniejszy? Chyba nie z metalu brunatnego?
— Być może jednak.
— Mój Boże, w takim razie jest to maszyna piekielna! Czy nie widział pan kurka, czy sprężyny? Gwintu lub jakiegoś kołka?
— Nie.
— Trzeba się przekonać.
— Ale jak? Nie wygląda na człowieka, który pozwoli zajrzeć sobie do bagażu.

41