Strona:Karol May - Czarny Mustang.djvu/343

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  273   —

wie miał kapelusz o szerokich krysach, buty z cholewami na nogach, a na plecach dwie strzelby.
Wódz usłyszał także słowa obcego człowieka i na dźwięk ich poderwał się z pochylonej postawy. Ujrzawszy go przed sobą, cofnął się o krok i zawołał głosem takim, jak gdyby widmo zobaczył:
— Old Shatterhand, uff.... uff.... uff!... To.... rzeczywiście.... Old Shatterhand!
— Tak, to ja — odrzekł przybyły. — Zdaje się, że zjawiam się w sam czas, aby przeszkodzić nowemu łajdactwu z twojej strony.
Mustang był tak przerażony, że nie zdołał dość szybko się opamiętać i wyjąkał:
— To... to nie może być! Old Shatterhand... powinien być na innej... innej drodze do... do Santa Fé!...
— Pshaw! — przerwał mu ze śmiechem myśliwiec. — Nie łam sobie głowy, stary rabusiu! Ani mi się śniło tak jechać, jak ty sobie życzyłeś. Jeżeli zaś nie chcesz, żebym ci ciągle przeszkadzał, to nie zostawiaj śladów, w których możnaby zaprowadzić gospodarstwo rybne. Ach, poczekajno! Na to jestem przygotowany, więc mi nie ujdziesz!
Ostatnie słowa wywołała ta okoliczność, że wódz, odzyskawszy przecież panowanie nad sobą, rzucił się w kilku skokach w bok, aby umknąć ku ognisku, lecz Old Shatterhand pobiegł za nim jeszcze szybciej, a pochwyciwszy go za kark, powalił go i uderzył dwa razy tak silnie pięścią w głowę, że ten nieprzytomny potoczył się po ziemi. Następnie zwrócił się Old Shatterhand do pogrążonych wciąż jeszcze w zdumieniu białych i zawołał:
— Good evening, gentlemani! Nie weźmiecie mi tego za złe, jak się spodziewam, że przerwałem wam przyjacielską rozmowę z wodzem Komanczów i że tak znienacka wpadłem pomiędzy was a niego?
— Ani nam się śni brać wam to za złe! — odrzekł dowódca. — Jestem jeszcze sztywny ze zdumienia,