Strona:Karol May - Czarny Gerard.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jęk powtórzył się. Słów nie można było odróżnić.
— Sennora Hermoyes!
— Jestem tutaj — odparła postać, siedząca pod murem. — Kto nas niepokoi?
Anselmo wymienił swoje imię. Na jego dźwięk Marja zerwała się z chłodnych, wilgotnych kamieni i zawołała:
— Ty? Czy to możliwe? Jakżeś się tu dostał?
— Jestem jeńcem — brzmiała odpowiedź.
— Wielki Boże! Myślałam, że nas uratujesz.
— Jeżeli Bóg nie ześle cudu, ratunku dla nas niema.
Santa Madonna! Więc i ty zwątpiłeś?
— Nie, nie zwątpiłem; dopóki bowiem Bóg jest na niebie, nie wolno nie wierzyć w ratunek.
— Oby przyszedł jak najprędzej — grozi nam przecież zagłada. Co słychać w Guadelupie? W jaki sposób dostałeś się do rąk Corteja?
— O tem później. Pomówmy teraz o położeniu obecnem. Tu leży sennor Arbellez? Czy stan jego jest bardzo zły?
— Padł na ziemię z wyczerpania, omdlewa co chwila. Czy wiesz już, co zaszło?
— Tak. Niechaj Bóg skarze tę parę szatańską w dzień Sądu Ostatecznego. Chcą was zamorzyć głodem?
— O nie! Jakaś litościwa dusza codziennie podaje nam przez otwór w murze chleb i wodę. Mam wrażenie, że, oprócz chleba i wody, otrzymujemy jeszcze coś więcej. Niestety, nie możemy z tego korzy-

124