Strona:Karol May - Czarny Gerard.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co się też wam roi, sennorita? Przecież jeszcze żyje generał Basaine!
— Basaine zostanie przepędzony na cztery wiatry.
— A Maksymiljan Austrjacki?
— Ten pozorny regent? Ten cień cesarza? Sam chyba ucieknie.
— A prezydent Juarez?
— Ten Indjanin z plemienia Zapoteków? Poprostu powiesi go się na gałęzi, sępom na pożarcie.
Anselmo zauważył, ku wielkiemu przerażeniu, że oblicze Józefy nabrało ponurego, szatańskiego wyrazu.
— Nie wierzcie temu, sennorita, — rzekł. — Czy widzieliście już kiedy Juareza?
— Owszem, często; w stolicy.
— Czy wtedy, gdy był sędzią najwyższym?
— I wtedy, i później, gdy został prezydentem.
— W tym czasie był człowiekiem, uznawanym przez wszystkich. Później wygnano go; musiał szukać ratunku w ucieczce. To zmienia człowieka. Czyni go twardym jak stal. Juarez jest dziś zupełnie innym, niż dawniej. Wątpię, czy się da powiesić; przypuszczam raczej, że wisieć będą ci, którzy myślą o stryczku dla niego, a więc przedewszystkiem Cortejo. Szubienica już dawno tęskni do niego i do jego ukochanej córeczki.
— Czy widzieliście ją?
— Nie widziałem i nie palę się do jej widoku.
Józefa straciła panowanie nad sobą. Podszedłszy do vaquera, syknęła:
— Zobaczycie ją, ale w innych okolicznościach, niżbyście pragnęli.

116