Strona:Karol May - Cyganie i przemytnicy.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dobrze, niech pan dołoży starań — rzekła Roseta, odchodząc.
— Czy nie miałem racji? — zapytał Cortejo syna. — Występuję teraz jako zastępca hrabiego i chciałbym zobaczyć tego, kto mi odmówi posłuszeństwa. —
Sternau działał na własną rękę. Uważał za wykluczone, aby osłabiony przez upust krwi hrabia mógł opuścić pokój, a tem bardziej zamek. Miarkował, że nastąpiło tu gwałtowne uprowadzenie. Szukał śladów, niestety napróżno.
Cortejo również zajął się poszukiwaniem hrabiego. Rozesłał po okolicy gońców pieszych i konnych, naznaczył 500 duros nagrody za odnalezienie hrabiego. Nic to jednak nie pomogło. Przeszedł dzień, przeszła noc, a hrabiego ani śladu, choć setki ludzi, zwabionych wysoką nagrodą, nie spoczywało w poszukiwaniu. Nazajutrz, gdy zebrani byli przy śniadaniu wszyscy mieszkańcy zamku, — pod wpływem nieszczęścia bowiem znikły animozje i antypatje, dzielące notarjusza i jego rodzinę od otoczenia Rosety, — wszedł służący i oświadczył, że przyszedł jakiś cygan z wieścią. Wpuszczono go natychmiast w nadziei, że przybywa w związku ze zniknięciem hrabiego.
Był to Garbo. Miał na sobie sandały, krótkie, podarte spodnie i postrzępioną kurtkę. Miął nerwowo w rękach swój wysoki kapelusz, aby wywołać wrażenie, że w ten sposób stara się pokonać zmieszanie, wywołane widokiem hrabiowskiej rodziny.
— Kim jesteś? — zapytał Cortejo.
— Jestem biedny gitano. Chciałbym coś opowiedzieć; czy jaśnie państwo pozwolą?

86