Strona:Karol May - Cyganie i przemytnicy.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dostaniesz i tytoń i jeszcze coś o wiele cenniejszego, jeżeli zapracujesz na to.
— Dlaczegóżby nie? Zarobiłem już przy was niejednokrotnie. O cóż chodzi?
— Zobaczysz. Czy matka Zarba jest z wami?
— Tak. Siedzi przy ogniu.
— W takim razie pomówię z nią. Potrzymaj mego konia.
Cortejo podszedł do ogniska. Smażyły się przy niem kurczęta, króliki i kilka śledzi.
— Dobry wieczór — pozdrowił starą notarjusz.
Nie patrząc na niego wcale, baba zapytała:
— Kto jesteś?
— Stary przyjaciel.
— Jak się nazywasz?
— Dowiesz się, gdy na mnie spojrzysz. Czyż dawna Rosa Gitanos[1] tak shardziała, że nie chce nawet spojrzeć na swoich starych wielbicieli?
Stara odwróciła głowę. Rysy jej twarzy pozwalały przypuszczać, ze niegdyś, w młodości, była pięknością, jaką się rzadko spotyka.
— Ah, Cortejo, — przywitała go poufale, podnosząc się na lasce. Ubrana była w łachmany, wejrzenie miała jednak dumne i wyniosłe.
— A więc sennor jeszcze żyje? — zapytała. — Sądziłam, że cię już dawno djabli ponieśli.
— Jesteś zawsze tak samo zgryźliwa. Jak dawno tu obozujecie?

— Od obiadu.

  1. Róża cygańska.
74