Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - Cyganie i przemytnicy.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zaraz tam przyjdę.
Zaledwie Alimpo drzwi zamknął za sobą, Klaryssa objęła Alfonsa i rzekła z zadowoleniem:
— Wygraliśmy, wygraliśmy! Czy wiesz, kto go zmysłów pozbawił? Twój ojciec!
— Czy to możliwe? Czy można zaszczepić obłęd człowiekowi, który jeszcze przed godziną był przytomny?
— Tak. Ojciec twój nie powiedział szczegółów, ale wczoraj wieczorem oświadczył mi, że się dziś coś stanie z hrabią.
— Do licha, to doskonałe pociągnięcie! Morderstwa niema, a jednak jestem dziedzicem. —
Tymczasem Cortejo pędził na koniu w kierunku Barcelony. W pewnem miejscu skręcił z szosy na ścieżkę, prowadzącą przez wsie i folwarki. Sternau, trzymając się śladów, musiał jechać szosą, którą w nocy mijał powóz. Notarjusz przybył znacznie wcześniej od Sternaua i mógł postarać się, by lekarz nie dowiedział się o niczem.
Powóz był pożyczony od właściciela hotelu El Hombre Grande. Przybywszy do Barcelony, Cortejo udał się do niego i polecił nie dawać żadnych odpowiedzi na pytanie, komu powóz został pożyczony. Załatwiwszy tę sprawę, zaszedł do portu. Kapitana zastał na pokładzie statku.
— Witajcie, sennor Cortejo, — rzekł Landola. — Nie spodziewałem się pana tak prędko, ale cieszy mnie, że pan przybył. Jestem gotów, papiery mam w porządku. Mogę każdej chwili odpłynąć.
— To dobrze, doskonale.

63