Strona:Karol May - Cyganie i przemytnicy.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

węzeł, aby pakuneczek był piękny, a nie sprawiał nam kłopotu.
Po chwili ktoś zapukał do drzwi. Kapitan otworzył. Do pokoju wszedł notarjusz.
— Macie go? Czy się bronił?
— Tego tylko brakowało. My, wilki morskie, mamy twarde łapy.
— Nie odzyskał jeszcze przytomności?
— Przekonamy się później. — Czy możemy stąd odejść? Na dworze będzie swobodniej.
— Chodźcie.
Wyszli temi samemi tylnemi schodami i dotarli do powozu, nie spotkawszy nikogo. Dwaj ludzie, którzy nieśli porwanego, teraz złożyli go na ziemi. Notarjusz wyciągnął latarkę, nie mógł bowiem odmówić sobie rozkoszy ujrzenia ofiary i rzucenia jej przy rozstaniu kilku słów szyderczych.
Światło latarki padało na twarz jeńca, który oczy miał otwarte szeroko.
— Nie śpisz, kochanie? — zapytał notarjusz szyderczo. — Rachunek nasz zamknięty. Teraz nie będziesz mógł nikomu szkodzić. Bądź zdrów i pamiętaj o mnie!
Po tych słowach uderzył bezbronnego pięścią w twarz, dając polecenie, aby przeniesiono go do powozu. Podczas gdy marynarze wykonywali rozkaz, kapitan pytał notarjusza na uboczu
— Czy ma zginąć?
— Tak; to będzie najodpowiedniejsze.
— W takim razie utracę część zysku.
— Niech pan sobie potrąci jeszcze dwieście duros.
— No, to co innego. Za taką cenę można rzecz za-

43