Strona:Karol May - Cyganie i przemytnicy.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chołku drzewa wronę. Zdjął więc strzelbę z ramienia i zaczął celować:
— Doskonały cel. Pluto, Pollux, aport!
Już miał wystrzelić, gdy usłyszał obok siebie słowo: łotrze!
Mariano skoczył do niego, chwycił jedną ręką za gardło, drugą zaś wytrącił mu strzelbę. Alfonsowi pociemniało w oczach, padł na ziemię.
Na widok tej sceny podbiegła służba, wśród której znajdował się rządca.
— Chciał strzelać — biadał Alimpo. — Chciał przeszkodzić doktorowi w operacji. To samo mówi moja Elwira. Cóż z nim poczniemy? Czy umarł?
— Nie. Stracił tylko przytomność.
— Szkoda byłoby panicza — dodał Alimpo tonem, który zdradzał, że co innego mówi, a co innego myśli.
— Już ja się nim zajmę i postaram, by nie przeszkadzał, — rzekł Mariano.
Po tych słowach wziął Alfonsa na ręce i zaniósł do piwnicy zamkowej, którą zamknął na klucz.
Włożywszy klucz do kieszeni, wrócił się na swój posterunek.
W kilka chwil potem hrabianka wezwała Elwirę do pokoju hrabiego. Hrabia siedział w głębokim fotelu. Sternau przewiązywał mu opaskę przez oczy.
— Proszę teraz zasłonić wszystkie okna — rzekł. — Dotychczas potrzebne mi było światło, teraz trzeba nawet ściany zasłonić.
W pokoju unosił się zapach chloroformu. Twarz hrabiego była trupio blada. Zapytał cichym głosem:
— Doktorze, czy się udało? Czy mogę mieć nadzieję?

24