Strona:Karol May - Cyganie i przemytnicy.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

go z niecierpliwością. Zastał tam również hrabiego Alfonsa. Oboje nie na żarty przeraziła wiadomość, że porucznik jest właśnie wykradzionem dzieckiem Manuela.
— Na Boga, a więc ten człowiek przeczuwa, kim jest? — rzekła Klaryssa.
— Bezwątpienia — odparł Cortejo.
— Jesteśmy w takim razie na wulkanie, który każdej chwili może wybuchnąć, — rzekł Alfonso. — Trzeba tego człowieka natychmiast unieszkodliwić.
— Co przez to rozumiesz?
— Trzeba go zabić, bo tylko umarli milczą. Byłoby słabością z naszej strony, gdybyśmy się w tym wypadku wahali. A zresztą, to przecież rozbójnik; zabijając go, spełniamy czyn obywatelski.
Klaryssa skinęła głową, ale Cortejo odparł z wahaniem:
— Rozumie się, że trzeba go unieszkodliwić; ale czy ma to nastąpić przez śmierć, czy też w inny sposób, o tem zadecyduje moja rozmowa z kapitanem. O północy dowiem się, co należy przedsięwziąć. —
Tuż przed północą notarjusz znalazł się w parku. W wyznaczonem miejscu czekał na niego capitano.
— Prosiliście, abym tu przyszedł, — rzekł notarjusz. — Jestem bardzo zadowolony z tego, bo inaczej musiałbym was szukać w waszej górskiej kryjówce.
— O cóż chodzi?
— Pytacie jeszcze? Dałem wam przecież pewne polecenie, które nie zostało wykonane, ponieważ przysłaliście mi samych tchórzów.
— Nie kłamcie! Moi ludzie znają zbyt dobrze różnicę między kulą a sztyletem, aby z własnej woli popełniać

15