Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - Cyganie i przemytnicy.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ciekawili go bynajmniej, ale gdy mu Alimpo zaproponował szklankę wina, wypił ją z przyjemnością.
Upłynęło około pół godziny, gdy nagle rozległ się dźwięk kopyt końskich i radosne okrzyki. Stojąca w oknie Elwira zbladła, jak chusta, załamała ręce krzyknęła:
— Santa Madonna! To policja!
Alimpo podszedł do okna i zawołał:
— Corregidor z Manrezy jedzie z nimi.
— Tak?! Doskonale — rzekł Sternau.
— Musimy zaniechać obrony, ich jest około dwudziestu.
— Mimo to będę walczył.
Naraz nieznajomy podniósł się ze swego kąta ze słowami:
— Niech się sennor nie obawia! Biorę was pod swoją opiekę.
Stemau spojrzał na nieznajomego ze zdziwieniem i zapytał:
— Kimże wy jesteście?
— Waszym przyjacielem. Czy nie widzicie, że Mindrello gdzieś znikł? To mój dobry znajomek. Niedługo czekać, a sprowadzi odsiecz. Siedźcie spokojnie i porzućcie obawy.
Alimpo i Elwira zaszyli się w najdalszy kąt izby. Sternau usiadł przy stole i, trzymając broń wpogotowiu, nasłuchiwał.
— To oni z pewnością — odezwał się ktoś na dworze.
— Tak, to sanie i konie hrabiego — padła odpowiedź.
— Dostaniemy, co nam się należy.

158