Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - Cyganie i przemytnicy.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Obudź ją w takim razie. Ale przestrzegaj ciszy, absolutnej ciszy.
Sternau pragnął się przekonać, jaki wpływ wywrze na Rosetę widok znajomych jej pokojów. Posadził ją więc na kanapie, ale Roseta zsunęła się na ziemię i znowu znieruchomiała w modlitwie. Nie zauważyła wcale, że jest u siebie, a nie na cmentarzu w Lorissie. Służąca weszła uradowana niezmiernie widokiem swej pani. Sternau polecił jej, by ubrała Rosetę w suknie, odpowiednie dla dalekiej podróży. Odźwiernemu rozkazał zwołać całą służbę do jadalni, sam zaś udał się do mieszkania hrabiego Alfonsa.
Hrabia spał, w pokoju paliła się lampka nocna. Nie tracąc czasu, Sternau tak mocno uderzył Alfonsa pięścią w skroń, że tamtem we śnie stracił przytomność. Doktór ściągnął z łóżka prześcieradła i skrępował niemi leżącego, poczem wyszedł z pokoju, zamykając drzwi na klucz. Udał się teraz do mieszkania notarjusza. Drzwi zastał zamknięte, zapukał więc.
— Kto tam? — zapytał po chwili Cortejo.
— To ja, otwórz! — odpowiedział Sternau, naśladując głos Alfonsa.
— Caramba! O cóż chodzi? Nie masz czasu kiedy indziej? — zapytał Cortejo, głośno ziewając.
— Nie, śpieszno mi bardzo.
— Otwieram.
Cortejo leniwie zszedł z łóżka, narzucił na siebie szlafrok, zapalił lampkę nocną i otworzył drzwi. W korytarzu było ciemno, nie widział więc, kto stoi.
— Wejdźże, Alfonsie, — rzekł. — Ale co ci wpadło do głowy, że tak późno...

153