Strona:Karol May - Cyganie i przemytnicy.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

postać, spoglądającą w niebo. Postać ta wyszeptała po jakiejś chwili: — Ja jestem dobry, poczciwy Alimpo. — Następnego dnia chciałem się dostać do latarni, ale latarnik, imieniem Gabrillon, przegnał mię brutalnie. Po tygodniu przybyłem do Rodriganda. Tam dowiedziałem się o pańskiem aresztowaniu i o chorobie condesy. Oto wszystko.
Mknęli jak ptaki wśród ciemnej nocy. Po dwóch godzinach ujrzeli zdaleka miasteczko Manreza.
— Zostawimy nasze konie tutaj, w oberży podmiejskiej, — rzekł Sternau. — Trzeba się wystrzegać, by nas nikt nie zauważył.
Zostawiwszy w stajni wyczerpane do ostatnich granic zwierzęta, podkradli się pod mieszkanie rządcy.
Alimpo gawędził właśnie z Elwirą, gdy na progu pokoju ukazali się Sternau i Mindrello.
— Drogi doktorze! — zawołał rządca.
— Więc to sennor, kochany panie Sternau, — klasnęła w dłonie uszczęśliwiona Elwira.
Ujęli jego ręce i zaczęli obsypywać pocałunkami.
— No, teraz wszystko się zmieni — rzekła Elwira, płacząc z radości. — Teraz hrabianka zostanie uratowana.
— Tak, uwolnię ją i uzdrowię — odparł Sternau. — Biada mordercom i trucicielom.
Elwira zastawiła przed wygłodzonym Sternauem sutą porcję jadła i napoju. Sternau pochłaniał ją z rozkoszą. Pierwszy głód zaspokoiwszy, rzekł:
— Mamy mało czasu, ale mimo to musicie mi opowiedzieć natychmiast, co tu zaszło podczas mej nieobecności.

148