Strona:Karol May - Cyganie i przemytnicy.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale dokąd?
— Wszystko mi jedno gdzie, choćby do Zulusów, Hotentotów, czy Lapończyków, byle jak najdalej stąd.
— Czy słyszałeś o tem, że condesę mają zabrać?
— Tak.
— Nie opuszczę jej, pójdę za nią choćby na skraj świata.
— Czy ci pozwolą jej towarzyszyć?
— Masz rację, nie pozwolą. To okropne.
Rozległo się pukanie do drzwi. Wszedł Mindrello.
— Witajcie! — zawoał Alimpo. — Jesteśmy zrozpaczeni; stało się okropne nieszczęście. Nie mamy nawet przed kim żalu swego wylać, nieprawdaż, Elwiro?
— Prawda, mój drogi.
— Macie tu przecież towarzyszy na zamku — rzekł Mindrello.
— Tak, mamy towarzyszy, ale nie rozmawiają z nami. Boją się młodego hrabiego i sennora Cortejo.
— Czy oni zabronili ludziom na zamku utrzymywać z wami stosunki?
— Niby nie zabraniali. Ale wpadliśmy w niełaskę i ludzie od nas stronią.
— Wpadliście w niełaskę? Dlaczego?
— Ponieważ nie chcieliśmy oddać cierpiącej hrabianki w ręce obce, a pielęgnowaliśmy ją sami. Gdy nas usunięto, próbowaliśmy mimo to dostać się do niej. W rezultacie pozbawiono mnie stanowiska. Mam w najbliższej przyszłości opuścić zamek.
— Czy nie wiecie, gdzie jest doktór Sternau?
— Nie mam pojęcia. Przepadł gdzieś.
— Przepadł?

140